sobota, 12 maja 2012

MIŁOŚĆ ZASTĘPCZA



Czasem jest tak, że nikt Cię nie kocha. I nie dlatego, że nie zasługujesz, że jesteś zły, czy jakoś zawiniłeś. Nie. Czasem po prostu tak jest, że ten, kto może pokochać i ten, który tej miłości potrzebuje, nie potrafią się spotkać...
Istota niekochana jest samotna. Upraszczając można powiedzieć, że jest jakby w hibernacji, w stanie swoistego niebytu. Owszem, egzystuje, zachowuje czynności życiowe, ale tak naprawdę jej życie jest jakby płaskie, jednowymiarowe, niepełne...
Miłości potrzebuje zarówno człowiek, jak i pies... Łatwiej jest nam sobie wyobrazić co czuje niekochany człowiek. Natomiast jak brak miłości odbiera pies? To stworzenie, które los związał z losem człowieka, nie wiadomo czy w nagrodę, czy raczej za karę...?
Jeśli zajrzeć w oczy bezdomnego czy raczej „bezludzkiego” psa, można z nich wiele wyczytać. Piszę „bezludzkiego”, bo pies bezdomny to nie to samo, co taki, który nie ma swojego człowieka. Dla psa domem może być i buda, jeżeli jest kochany. No więc... oczy samotnego psa są pełne niepewności, ale i nadziei. Ciągle pytają: „To Ty, mój jedyny 'ludziu'?” I potrafią tak zapytać setki razy, ciągle tej wielkiej nadziei nie tracąc...
Ilekroć mam okazję spotkać wzrokiem takie oczy pełne nadziei, serce mi się kraje. Bo przecież jak mam im wytłumaczyć, że choć bardzo bym chciała, to jednak miłość czasem nie wystarcza. Że jednak trzeba też zaangażować rozum w takich sytuacjach i to zaangażować poważnie, bo serce potrafi nieźle narozrabiać...
Zawsze miałam dylemat, jak traktować psiaki, które trafiają do mnie tymczasowo, do momentu znalezienia własnego „ludzia”. Czy przypadkiem traktowanie ich jak własnych psów, nie jest w rezultacie złe? Czy raczej nie powinno się ich traktować bardziej „chłodno”, aby nie miały szansy się zbytnio przywiązać? Oczywiście taki dylemat zazwyczaj pojawia się ZANIM psiak przekroczy próg mojego domu i jednocześnie drzwi do mojego serca... Tutaj rozum ma już niewiele do gadania , bo pojawia się miłość. Miłość, którą mało interesuje, że pies NIE JEST MÓJ i że JA NIE JESTEM JEGO. Na własny użytek nazywam ją „MIŁOŚCIĄ ZASTĘPCZĄ”.
Psy „po przejściach” są różne – jedne są przerażone, nieprzystosowane do życia w normalnym świecie, inne pomimo zaznanego cierpienia nadal pozostają ufne. Na pewno w pewnym sensie mają łatwiej niż ludzie, bo nie rozpamiętują. Złe chwile z przeszłości wprawdzie gdzieś tam w nich pozostają, ale raczej wyłażą na zewnątrz jedynie na zasadzie skojarzeń z aktualnymi zdarzeniami. Z czasem nawet wielka krzywda może zostać człowiekowi wybaczona i pies o wiele szybciej jest w stanie dać „drugą szansę”. Tak czy inaczej uważam, że tylko traktując swoich tymczasowych rezydentów na równi z własnymi psami, mam szansę pomóc im zaadaptować się na nowo do życia wśród ludzi, innych zwierząt i całego zgiełku naszego świata. Nie mogę kochać trochę – albo kocham albo nie ;)
To tyle jeśli chodzi o mnie. Na tle moich psów i tak wypadam słabo, bo one mądrzej do tego wszystkiego podchodzą. Kierują się bardziej przejrzystymi zasadami – „nowy w stadzie” jest traktowany... normalnie. Żadnej taryfy ulgowej, zasady są równe dla każdego. O ile ja jeszcze jestem w stanie czasem się złamać, „bo piesek jest biedny”, „bo tyle przeszedł” itp. o tyle moje psy wykazują się niezmiennie mądrością życiową i od początku „mówią” jasno co wolno, czego nie, a co tylko wtedy jak dwunożne nie patrzą... W ogóle – komitywa jaka wywiązuje się pomiędzy psami mieszkającymi pod jednym dachem to moim zdaniem temat na porządną rozprawę naukową, a przynajmniej na pewno osobny wpis na blogu ;) Oczywiście wiele już nauczyłam się od swoich psów, dlatego popełniam chyba coraz mniej błędów wychowawczych. I mam wciąż nieodparte wrażenie, że ten mały „biedny szczeniaczek” jest o wiele bardziej szczęśliwy jeśli nawet dostanie czasem „w ucho” od swoich pobratymców, niż gdyby ułomny człowiek pozwalał mu na wszystko czego zapragnie w ramach „rekompensaty” za zło, którego psiak wcześniej zaznał.


Moja obecna tymczasowiczka, nazwana Divą, trafiła do nas równe trzy tygodnie temu. Jak przez mgłę pamiętam to, jakim przez kilka pierwszych dni była przerażonym, półdzikim stworzonkiem. Trzymiesięczny szczeniak, który powinien być radosnym trzpiotem, został przez kogoś doprowadzony do stanu skrajnego przerażenia obecnością człowieka. Mała nie jadła, nie wychodziła z ciemnych kątów mieszkania, przy jakiejkolwiek próbie nawiązania z nią kontaktu przez człowieka – była jak sparaliżowana. Nigdy nie dowiemy się jaka była jej przeszłość, ale musiała w sobie zawierać wszystko co najgorsze... Małymi kroczkami doszliśmy wspólnie do etapu, gdzie Diva jest radosna, wesoła, z własnej woli podejmuje próby kontaktu z człowiekiem i chyba zaczyna cieszyć się życiem, na jakie każdy szczeniak zasługuje – bez bólu, cierpienia, strachu, głodu... Oczywiście sobie nie przyznaję tutaj zbyt wielu zasług w kwestii „przywracania Divy światu” - całą robotę właściwie odwaliły moje własne psy. To dzięki obserwacji ich zachowań, Diva się przełamała, zrozumiała, że człowiek to nie znaczy ZŁO. Myślę, że z takim całkiem świeżym i pozytywnym bagażem dobrych doświadczeń jest gotowa by zaczarować czyjeś ludzkie serce na zawsze, a „miłość zastępcza” zmieni się w tą dozgonną.

2 komentarze:

  1. Pięknie napisane... człowiek biorąc pod opiekę jakiekolwiek zwierzę otacza je miłością...ciężko jest odciąć się od uczuć nawet w przypadku tych zwierzaków tymczasowych. Oddając je do domów stałych z jednej strony cieszymy się, z drugiej serce nam się kraja...

    Dobrze, że Diva trafiła do Ciebie... ciężko mi uwierzyć, że takie małe stworzonko, było tak skrzywione psychicznie. Oby znalazła swojego człowieka i jego miłość :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pani Moniko...gdzie się podziały nowe wpisy?

    OdpowiedzUsuń